Ma słynny głos i drugą wątrobę
Głos 53-letniego Maćka Szklarza znają wszyscy. Najbardziej chyba z „Teleexpressu”, ale też wielu seriali, filmów fabularnych i dokumentalnych czy rozgłośni radiowych, m.in. RMF-u.
Żyje pełnią życia, niedawno na Facebooku wrzucił zdjęcia ze swojego ślubu, a potem podroży z nowo poślubioną żoną do Azji. Podróż to była niezapomniana, i to nie tylko z powodu pięknych krajobrazów, słońca i błękitnego nieba. Na wyspie Lombok trafili na potężne trzęsienie ziemi, musieli uciekać z hotelu, spędził noc na wzgórzu czekając na falę tsunami. Wyszli z tego cało.
Trudno uwierzyć, że Maciek żyje tylko dlatego, bo trzynaście lat temu dostał nową wątrobę. Oczywiście, musi przestrzegać diety, łykać garść leków, regularnie przechodzić badania kontrolne i, po prostu, dbać o siebie, czego przez lata nie robił, ale niektórzy żądają od niego pokazania blizny, bo nie chcą uwierzyć, że przeszedł tak poważna operację.
Pierwsze problemy zdrowotne Maćka zaczęły się jeszcze w latach 80, zachorował na żółtaczkę zakaźną. Spędził w szpitalu pięć długich tygodni. Wyszedł, zamknął za sobą szpitalne drzwi i zapomniał o chorobie. – Jestem zdrowy – uznał. Okazało się, że nie do końca. Kilkanaście lat później przy okazji kolejnego pobytu w szpitalu lekarze wykonali u niego próby wątrobowe. Wyniki były podwyższone, dostał skierowanie na biopsję tego narządu. – Nawet zarejestrowałem się na badanie, ale w międzyczasie dostałem pracę w Warszawie, machnąłem na to ręką – wspomina. Nic go nie bolało, czuł się rewelacyjnie. Nie wyzdrowiał, choroba gdzieś się cały czas czaiła. Aż wreszcie zaatakowała. W czasie nagrywania programu poczuł tak silny ból, że musiał się położyć. Kolega zawiózł go do szpitala. Po kilku tygodniach miał kolejny bolesny atak. – Jest pan zarażony wirusem żółtaczki typu C – stwierdzili lekarze po dokładnych badaniach. Powiedzieli, że wyleczyć się tego nie da, ale można mieć to pod kontrolą. Trzeba stosować dietę, ograniczyć alkohol… Maciek miał wtedy trzydzieści parę lat. Ze słów lekarzy wywnioskował, że to chyba nie jest nic bardzo poważnego. Żył tak, jak wcześniej. Dopiero, gdy zaczęły się u niego encefalopatie, czyli zaburzenia pracy mózgu, dotarło do niego, że to nie przelewki. – Pewnego dnia zobaczyłem w swoim domu mnóstwo różnych gadów. Wezwałem nawet straż miejską, przyjechali, myśląc że może zwierzęta uciekły jakiemuś hodowcy. A to były już halucynacje – wspomina.
Lekarze nie kryli, że przeszczep jest dla niego jedynym ratunkiem. Mówili, że bez nowej wątroby ma przed sobą najwyżej kilkanaście miesięcy życia. Potem to już była równia pochyła. Krwotoki z nosa, utrata pracy, kłopoty finansowe. Telefon z informacją o tym, że jest dla niego wątroba, odebrał na działce u znajomych, w czasie partyjki brydża. Mieszkał wtedy w Krakowie, przyjaciele zrobili błyskawiczną zrzutkę na bilet kolejowy na pociąg do Warszawy. Spędził w szpitalu kilka tygodni, to nie była łatwa walka, bo kilka dni po operacji dostał zatoru. Lekarze wyrwali go śmierci. Kilka lat temu po trwającej 54 tygodnie chemioterapii pozbył się wirusa żółtaczki z organizmu. Chyba już raz na zawsze. To było o tyle ważne, że mógł zniszczyć podarowaną wątrobę.
Maciek wie tyle, że wątrobę dostał od kobiety, która zginęła w wypadku. Mówi, że on już tyle lat po przeszczepie czuje się świetnie, ma rewelacyjne wyniki, ale nie wszyscy pacjenci mają takie szczęście, nie zawsze wygląda to tak różowo, czasem trzeba stoczyć niejedną bitwę o życie. – Mamy w Polsce świetnych lekarzy, zawsze trzeba próbować, nie wyobrażam sobie, by zrezygnować z takie szansy – mówi Maciek.
fot. Małgorzata Adamkiewicz