Transplantologia


Podziel się

Dowiedz się więcej o akcji

Czytaj

Muszę na siebie uważać, ale cóż to jest w porównaniu do tego, że się ŻYJE


Nazywam się Kamila Sanejko. Od 14 lat jestem szczęśliwą żoną, a od 11 – szczęśliwą mamą.

15 lat temu zachorowałam na PSC (pierwotne sklerotyzujące zapalenie dróg żółciowych), które diametralnie odmieniło moje życie. Pierwsze objawy pojawiły się już w 2004 roku i z czasem choroba doprowadziła do marskości mojej wątroby. Z każdym rokiem było coraz gorzej. Do choroby pierwotnej dołączyła współistniejąca – colitis ulcerosa (wrzodziejące zapalenie jelita grubego), a do tego doszedł jeszcze bardzo uporczywy świąd skóry. Wszystkie te objawy zadecydowały o wpisaniu mnie na listę oczekujących na przeszczep narządu.

O możliwości leczenia przeszczepieniem powiedziała mi moja pani doktor, do której uczęszczałam od dziesięciu lat.

Dużo też czytałam na ten temat w internecie i powoli przyzwyczajałam się do myśli, że w przyszłości może zajść taka konieczność. Później, gdy choroba postępowała a ja coraz gorzej się czułam, nie mogłam się już doczekać przeszczepu w nadziei na lepsze jutro.

Trudnych momentów było dużo. Córka była jeszcze mała i chciała na rączki do mamy, a ja nie miałam siły jej podnieść. Potem zostałam wpisana na listę oczekujących, ale telefon nie dzwonił a choroba postępowała. Zastanawiałam się wówczas, czy zdążę dostać nowy narząd, a jeśli nie, to czy mąż poradzi sobie sam z małym dzieckiem itd., itp.

Przed przeszczepieniem bywałam w szpitalu dość regularnie.

Często miewałam zapalenia dróg żółciowych, które były leczone antybiotykami w kroplówkach. Trafiałam też tam z powodu świądu skóry, który był jednym z objawów chorej wątroby i był tak uporczywy, że nie mogłam już normalnie funkcjonować, nie dawał mi normalnie żyć, zarówno w dzień jak i w nocy. Człowiek wówczas nie myślał o niczym innym, tylko o swędzącej skórze. Wracając do tematu, budujące dla mnie było i jest po dzień dzisiejszy to, że będąc w szpitalach, poradniach itp. spotykałam masę pacjentów z różnymi chorobami i po rozmowach z nimi doszłam do wniosku, że moja choroba wcale nie jest taka straszna. Są ludzie, którzy mają o wiele gorzej, borykają się z o wiele gorszymi problemami, więc dziękuję czasem za to, co mam i staram się nie poddawać, a zmieniam to, co mogę, na lepsze.

Był 21 października 2014 roku, po godzinie 21. Byłam w wannie, brałam kąpiel. Wtedy zadzwonił telefon. Mąż przyniósł telefon do łazienki i gdy powiedziałam: „Halo”, wówczas usłyszałam od pani koordynator: „Proszę pani, mamy dla pani wątrobę”. Poczułam, że nogi mam jak z waty, zrobiło mi się słabo i gorąco, nie wiedziałam co mam odpowiedzieć.

Od półtora roku byłam wpisana na listę i czekałam na ten telefon. Wiedziałam, że kiedyś zadzwoni, miałam spakowaną walizkę i myślałam, że jestem na to gotowa, ale jednak, jak się okazało… nie byłam gotowa. Poprosiłam o chwilę na zebranie myśli, więc pani koordynator odparła, że zadzwoni za 20 minut, a ja usiadłam na skraju wanny i się rozpłakałam. Byłam przerażona, miałam mętlik w głowie. Po chwili mąż wszedł do łazienki a ja przez łzy wydukałam, co to był za telefon. Córka miała wówczas sześć lat. Gdy zobaczyła płaczącą mamę, również się rozpłakała.

Czytaj dalej >>

 

* * *

Artykuł pochodzi ze strony internetowej kampanii „Solidarnie dla transplantacji” zgodanazycie.pl, prowadzonej na zlecenie Ministerstwa Zdrowia w ramach Narodowego Programu Rozwoju Medycyny Transplantacyjnej


Bieg po Nowe Życie

Czytaj więcej...
Partnerzy