Trzecie serce pana Roberta
Robert Bujacz wyjechał do dobrze płatnej pracy we Francji. Po zaledwie kilku dniach trafił tam do szpitala w bardzo ciężkim stanie. Okazało się, że ma mocno uszkodzone serce i uratować może go tylko transplantacja.
Robert Bujacz mieszka z rodziną w Lipianach w województwie zachodniopomorskim. Pracował w zakładach mięsnych. – Jak niejeden z nas, chodziłem do pracy chory, z gorączką – przyznaje.
Zaczął mieć bardzo niskie ciśnienia i szybkie tętno, jego serce biło nawet 130 razy na minutę. Dokuczały mu bóle żołądka. – W poradni lekarza rodzinnego zdiagnozowano u mnie wrzody żołądka. Lekarka skierowała mnie na badania. Kolega załatwił mi akurat dobrze płatną, legalna pracę we Francji w zakładach mięsnych, więc olałem badania i wyjechałem – opowiada pan Robert.
Zaczął się dusić
Był 2014 rok, maj, pan Robert miał wtedy 40 lat. Po trzech dniach w nowej pracy zaczął się dusić. – Wydawało mi się, że to może astma. Zobaczyłem, że mam sine, aż fioletowe usta. Zadzwoniłem do koordynatorki, która zajmowała się nami podczas wyjazdu, wezwała lekarza. Ten zrobił mi EKG i wezwał karetkę – mówi mężczyzna.
Karetka na sygnale zawiozła go do szpitala w Orleanie, miasta, w którym urodziła się Joanna d’Arc. Tam jeszcze na izbie przyjęć został przebadany, bardzo dokładnie. Lekarze zdiagnozowali u niego niewydolność serca, został przyjęty na oddział intensywnej terapii kardiologicznej. Chcąc ratować serce pana Roberta lekarze zdecydowali o przetransportowaniu go helikopterem do szpitala w Tours. – Tam wszczepiono mi bioprotezę zastawki aorty wykonaną ze świńskich tkanek, ale nic to nie dało. A ablacja, którą wykonano u mnie, zamiast pomóc jeszcze pogorszyła mój stan. Moja żona była wtedy jeszcze w Polsce. Lekarze przekazali jej informację, że prawdopodobnie umrę – wspomina pan Robert.
Dr Marc Goralski, kardiolog pochodzący z Polski podjął decyzję o tym, że mężczyzna powinien został przetransportowany do paryskiego szpitala La Pitié-Salpêtriére, tego samego, w którym próbowano po wypadku ratować życie księżnej Diany. Placówka dysponowała ECMO, urządzeniem do pozaustrojowego natlenowania krwi. To była jedyna szansa na ocalenie choć na chwilę życia pana Roberta. Przeżył podłączony do maszyny 42 dni. – Nie chciano mnie wpisać na listę do przeszczepu, bo nie miałem takiego ubezpieczenia zdrowotnego, jak Francuzi. Musiałbym przepracować przynajmniej trzy miesiące – tłumaczy mężczyzna.
Żona poruszyła niebo i ziemię
Beata, żona pana Roberta, próbowała interweniować gdzie tylko można było. Nikt nie chciał jej pomóc. W końcu natrafiła na francuską fundację założoną przez Polkę, z płaczem opowiedziała, że musi czekać na śmierć męża. Udało się znaleźć jakiś kruczek prawny, pan Robertowi zmieniono ubezpieczenie. 11 dni później znalazło się dla niego nowe serce. – Wiedziałem tylko tyle, że to serce francuskie – mówi.
Czekała go długa rehabilitacja, doszło do zaników mięśni, ważył niecałe 50 kilogramów. Do domu wrócił dopiero w październiku. – Nigdy nie paliłem, unikam alkoholu, ćwiczyłem na siłowni, zdrowo się odżywiałem. Lekarze stwierdzili, że prawdopodobną przyczyną moich kłopotów była przechodzona grypa – mówi.
Francuzi szukali dla niego ośrodka, który po powrocie do Polski mógłby przejąć nad nim opiekę. Polecili mu Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Pan Robert zgłaszał się na regularne kontrole, przez jakiś czas było w miarę w porządku. W zeszłym roku lekarze zdecydowali, że trzeba mu wszczepić dwuelektrodowy rozrusznik.
W maju pan Robert zaczął się coraz gorzej czuć. W szpitalu w Szczecinie lekarze zauważyli, że spada mu frakcja wyrzutowa lewej komory. – Jeszcze w maju, w upalnym dniu, po wyjściu z samochodu zrobiło mu się słabo. Wykrzywiło mi twarz, myślałem, że mam udar – opowiada pan Robert.
Lekarze stwierdzili, że ma napadowe migotanie i trzepotanie przedsionków, zalecili mu leki antyzakrzepowe, bo powikłaniem tego zaburzania rytmu może być udar. – Mój stan się nie poprawiał, zrobił mi się wielki brzuch, czułem bóle. Pojechałem do szpitala, okazało się, że frakcja ciągle spada, mam już niewydolność wielonarządową – mówi mężczyzna.
Gdy przyjechał do Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, nie był już w stanie dojść do szpitala, musiał zostać przewieziony na wózku. Natychmiast lekarze wykonali u niego biopsję serca, ta nie wykazała odrzutu. Następnego dnia wykonano u niego koronarografię, bo lekarze przypuszczali, że być może pan Robert ma zapchane naczynia krwionośne i to jest przyczyną problemów. Badanie nic nie wykazało, a stan pana Robert się pogarszał, by utrzymać pracę układu krążenia lekarze musieli dożylnie podawać mu dobutaminę. – Nie byłem już w stanie dojść do ubikacji – mówi mężczyzna. – Gdy dowiedziałem się, że czeka mnie kolejny przeszczep, popłakałem się – opowiada.
Dostał kolejną szansę
Pan Robert został wpisany na pilną listę do przeszczepu. Czekał na trzecie serce 27 dni. Przyjechało z Katowic 31 lipca, w dniu urodzin jego żony. – Zniosłem znacznie lepiej ten drugi przeszczep, niż pierwszą operację – mówi.
Został piątym pacjentem w Polsce, u którego udało się przeprowadzić udaną retransplantację serca. W połowie września wrócił do domu. – Dbam o siebie, nie chcę zmarnować szansy, jaką dostałem. Na pewno nie uda mi się wrócić do pracy w swoim zawodzie, to za ciężki fach. Ale może w przyszłości uda mi się na przykład podjąć pracę jako kierowca – zastanawia się.
Na zdjęciu: Pan Robert z żoną Beatą w pociągu w drodze do domu po tym, jak mężczyzna opuścił zabrzański szpital po udanej retransplantacji serca.