Wirus zniszczył jej wątrobę
Wydawało się, że Anna Garczyk-Zielińska jest okazem zdrowia. Wysportowana, aktywna, nie znosząca bezczynności, nie miała objawów żadnej choroby. Gdy miała 15 lat, jej babcia umarła na raka płuc.
– Moja mama zdecydowała wtedy, że powinniśmy się na wszelki wpadek wszyscy kompleksowo przebadać. Mnie też przebadano, miałam podniesione próby wątrobowe wskazujące na to, że ten narząd nie pracuje prawidłowo. Badania powtórzono, ale wyniki nadal były złe – wspomina kobieta.
Matura, studia, praca
Specjaliści chorób zakaźnych z krakowskiego szpitala, pod opiekę których trafiła, wykonali u niej testy w kierunki wirusa żółtaczki zakaźnej typu A i B. Wyszły ujemnie. – Testów w kierunku wirusa C wtedy jeszcze nie było. Lekarze wykluczyli wirusa, zaczęli mnie leczyć w kierunku choroby autoimmunologicznej. Dostawałam encorton oraz essentiale forte. Wyniki odrobinę się poprawiły ale rewelacji nie było. Cały czas jednak żyłam normalnie. Chodziłam do szkoły sportowej, jeździłam na nartach, biegałam, grałam w koszykówkę, zdałam maturę, a potem poszłam na studia i jednocześnie podjęłam pracę – opowiada pani Anna.
To był rok 1995. Po tygodniu pracy po powrocie do domu zjadła zupę, którą podała jej mama i zrobiło jej się niedobrze. Miała wrażenie, że krwawi z układu pokarmowego. Okazało się, że to krwotok z żylaków przełyku, często towarzyszących niewydolności wątroby. Wtedy lekarze zaczęli coraz częściej mówić, że konieczna będzie transplantacja.
– Temat pojawiał się już wcześniej, ale rodzice chcieli to odwlec. To były czasy, gdy dopiero zaczęto takie zabiegi przeprowadzać w Polsce, lekarze mówili, że może być konieczny zabieg za granicą, np. w Berlinie – wspomina kobieta.
Urodziła zdrową córeczkę
Żyła nadal normalnie, choć wizyty u lekarzy i pobyty w szpitalach stały się coraz częstsze. Musiała jeździć m.in. do Sosnowca do szpitala na ostrzykiwanie żylaków. Szczerze tego nie znosiła.
Wyszła za mąż i zaszła w ciążę, choć wszyscy lekarze jej to odradzali. Gdy okazało się, że nie dostosowała się do ich rad, zalecano jej aborcję mówiąc, że ciąża to zagrożenie dla jej życia i na pewno jej nie donosi. – Tymczasem ja gdzieś w środku czułam, że to się uda – mówi.
Profesor Zbigniew Gonciarz, internista i gastrolog, pod którego opieką wtedy była, wypytywany przez jej rodziców, co by zrobił, gdyby miał córkę w takiej sytuacji powiedział, że kazałby jej walczyć. – Czułam się świetnie, donosiłam ciążę, urodziłam przez cesarskie cięcie córkę, niedużą, ważyła 2,7 kilogramów, ale zdrową. Została przewieziona do szpitala zakaźnego, gdzie wykluczono, że zaraziła się wirusem C zapalenia wątroby, który u mnie doprowadził do takich kłopotów – dodaje. Najgorzej zniosła rozłąkę z córeczką. Mąż kursował między szpitalami.
To był 1999 rok. Choroba Anny była już tak zaawansowana, że nic nie dałoby leczenie interferonem, który zaczęto stosować w podobnych przypadkach. Cudem przeżyła kolejny krwotok z przełyku, tym razem tak ciężki, że lekarze uprzedzali jej męża, że może być różnie. Wiadomo było, że jedyną szansą jest dla niej przeszczepienie wątroby. Czekała na telefon z Kliniki Chirurgii Ogólnej Transplantacyjnej i Wątroby warszawskiego Samodzielnego Publicznego Centralnego Szpitala Klinicznego przy ul. Banacha.
– Nadal nie dopuszczałam do siebie myśli, że jestem śmiertelnie chora. Pracowałam, wychowywałam córkę, żyłam normalnie – opowiada.
Podróż do Warszawy po nowe życie
Wrzesień 2003 roku był wyjątkowo piękny, słoneczny. 11 września, w drugą rocznicę tragicznych zamachów na Word Trade Center pani Anna odebrała telefon, że jest dla niej wątroba. – Ile czasu zajmie pani przyjechanie z Krakowa do Warszawy? – zapytał koordynator transplantologiczny.
To był drugi telefon, który odebrała od niego. Pół roku wcześniej zadzwonił z pytaniem, jak się czuje. Miała wtedy akurat silną infekcję spojówek. – Nigdy nie udało mi się tego potwierdzić, ale myślę, że wtedy po raz pierwszy znalazła się dla mnie nowa wątroba – przypuszcza.
W warszawskim szpitalu czerwoną linię oddzielającą blok operacyjny przekroczyła na własnych nogach. Dużo mówiła, śmiała się, prawdopodobnie tak organizm radził sobie ze stresem. Operacja trwała 12 godzin.
– Nie byłam świadoma tego, co mnie czeka, wtedy nie było jeszcze tylu portali internetowych z informacjami na temat transplantacji. Po zabiegu na nowo uczyłam się chodzić – mówi.
Gdy leżała na stole operacyjnym jej mąż, informatyk, poszedł pomodlić się do szpitalnej kaplicy. Zapomniał tam torby z laptopem, podejrzany pakunek postawił na nogi cały szpital. Z Banacha przewieziono ją do szpitala przy Lindleya, dopiero po kilku tygodniach wróciła do domu.
Przez jakiś czas zmagała się ze zrostami w drogach żółciowych, lekarze musieli jej wstawić specjalną protezę, by je poszerzyć. Poza tym żyje normalnie. W 2008 roku urodziła syna. Zdrowego chłopaka, ważącego 3,5 kilo. – Czułam się po porodzie fantastycznie – mówi.
Dobre i złe chwile
Pani Anna nie wie, od kogo ma wątrobę, czy to była kobieta, czy mężczyzna, w jakim wieku. Zapytała o to lekarkę, ale nie otrzymała odpowiedzi. – Jestem bardzo wdzięczna osobom, które w obliczu tragedii podejmują takie decyzje. Jak to jest trudna decyzja, przekonałam się w 2012 roku, gdy urodziłam w szóstym miesiącu ciąży martwego synka i nie zgodziłam się na przekazanie jego ciała do badań – mówi.
Straciła jeszcze jedną ciążę, to także był chłopczyk. Jak to w życiu, także po przeszczepieniu narządu zdarzają się zarówno radosne, jak i bardzo trudne chwile. – Ja już nawet nie myślę, że jestem po transplantacji – mówi pani Anna.